- Strachy na lachy!-krzyknęłam do niego, a wilk poderwał się w podskoku wyraźnie przestraszony z zamiarem ataku. Ja dostałam padaczki śmiechu, tarzając się po podłożu, a Archer spoglądał na mnie obrażonym wzrokiem, ale także śmiał się cicho. Po chwili pomógł mi wstać i rzekł:
- No już, późno jest. Cii-powstrzymałam chichot i powoli wyszliśmy z jaskini. Już wczoraj Bety zajęły się dekoracją korytarzy; z wystających skał zwisały przywleczone tu pajęcze sieci, gdzieś w kącie stała postrzępiona miotła (magiczna?), a po bokach turlały się dziwne owoce przypominające trupie oczy. Zeszliśmy do jaskini jadalnej gdzie zebrała się już większość podekscytowanego stada. Uśmiechając się usiedliśmy niedaleko młodej pary Alfa i wnuków bawiących się. Były to naprawdę rozkoszne maleństwa i mimo iż wieść ta nas zaskoczyła, uwielbiałam je. Po zjedzeniu pożądnego śniadania wszyscy w pośpiechu rozeszli się do przygotowań do święta. Z Archerem błądziłam po polu pracy i obserwowałam ich wyniki czasem radząc coś. Niedługo znaleźliśmy dla siebie zajęcie: ja wyplatałam sieci z bardzo cienkich lian, a Arch polerował coś w rodzaju toporów i mieczy. O dziwo, podziwiałam bardziej zgrabny szyk i pracę mych łap niż gotowe produkty, i zastanawiałam się, jak to możliwe że Natura obdarowała nas tak wspaniałymi zdolnościami. Nie męczyłam się przy tym tak szybko i dopiero po kilku godzinach Kala uznała że mamy już sporo materiału i mogę odejść. Położyłam się na pagórku i westchnęłam. Nuda naszła mnie teraz i zwyczajnie nie miałam co robić w tak nadzwyczajny dzień. Ale przygoda miała zacząć się dopiero w nocy. Nawet nasi baaaardzo odlegli przodkowie znali już te tradycje. Ludzie puszą się, że to oni wynaleźli Hallowen...lecz zwierzęta odkryły Flamear-pomyślałam. Wieczór nadchodził powoli, majestatycznie, aż zapadły ciemności. Zdążyliśmy na czas, impreza była gotowa. Radio nie buntowało się po ostatniej walce z łapą Syriusza, wszędzie przysmaki, bal i w te mi graj. Opowiadałam straszne, w większości wymyślone historie, obserwowałam gry i zabawy. Aż...Nadszedł czas-szepnęłam Archerowi do ucha. Złapałam drewnianą głowicę. Kiwnął głową i po cichu usunęliśmy się poza obręby przyjęcia. Ruszyliśmy biegiem przez las. Gdy tak biegliśmy, obleciał mnie lekki strach, a on gnał nas jeszcze szybciej. Wydałam westchnienie ulgi widząc czarną sylwetkę gór na tle rozgwieżdżonego, bladego na krańcu nieba. Podjęliśmy się wspinaczki jak przodkowie co roku. Niosłam ostrożnie w pysku zarzewie, w jego środku tańczyły malutkie iskierki, ledwo się tlące, wątłe.W końcu po wyczerpującej wędrówce przez istny mrok wychynęliśmy na przedostatni etap wędrówki. Wyczerpani, ale szczęśliwi postawiliśmy łapy na szczycie. Najmniejszy powiew wiatru nie musnął nas. Panował tu absolutny spokój. Niepokojący. Cofnęłam się trochę. Bałam się naprawdę. Wtedy basior objął mnie łapą i widziałam to w ciemności że uśmiechnął się. Oddałam mu zarzewie które Archer włożył cieńszym końcem do wgłębienia w skale. Skinęliśmy i jednocześnie dmuchnęliśmy delikatnie na drewno które zatrzeszczało i nagle zajarzyło się jasnym, mleczno-niebieskim płomieniem. Dym układał się w jakieś dziwne, zagmatwane kształty...Arch wpatrywał się w niego jak zaklęty. I po chwili też to dostrzegłam...Duchy wilków w blasku płomyka. Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem. Wszystko prysło. Spojrzałam na Archa.
- Czy...też widziałaś ten las?-uniosłam pytająco brew.
- Co? Nie...Porozmawiamy o tym w domu.-Nie zwlekając oddaliśmy się do jaskiń. Wszystko ucichło. A w tej ciszy niebiesko-mleczny płomyczek migotał na górze za naszym oknem.
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz