Siedziałam w jaskini, na dworze już świt. Wyszłam za próg i rozejrzałam się po bożym świecie. Cisza, ale nie zwykła, hałaśliwa cisza natury, wypełniona śpiewem ptaków, bzyczeniem owadów, szelestem liści i szumem wiatru. Było w niej coś niepokojącego, natarczywego, aż nagle rozdarł ją czyjś śmiech. Spojrzałam w niebo, w stronę, skąd dochodził, i zobaczyłam moje dzieci bawiące się na chmurze. Wtedy Jordan podskoczył gdzieś wyżej i zniknął, i...
na tym sen się skończył.
~Jakieś 3 tygodnie później~
Ziewnęłam, przetarłam oczy i nagle moją uwagę przykuł jakiś szelest na progu jaskini. Zdziwiłam się, bo o tej porze nic nie powinno wydawać takich dźwięków. Chyba że...Szybko przemaszerowałam wprost do miejsca, skąd wydobył się dźwięk i odsłoniłam zarośla. Dwie białe waderki odwróciły pyski z przepraszającymi minami, nieco zdezorientowane. Pokręciłam głową i spytałam łagodnie, lecz stanowczo:
- A śniadanie to gdzie?-obie spuściły wzrok i westchnęły:
- Oh, mamo, ale...
- Żadnych ale. Najpierw posiłek.-Astelle i Layla powlekły się za mną, mrucząc coś do siebie i podeszły do stołu, gdzie czekał Jordan i Archer. Uśmiechnęłam się do niego i zaczęliśmy posiłek. Tyle że wybuchła mała sprzeczka między Jordanem i Astelle...Ale udało się ją uciąć (dosłownie). Po śniadaniu powiedziałam:
- No już, możecie wyjść. Tylko nie oddalajcie się zbytnio!-dzieci pobiegły na korytarz, a my zostaliśmy sami.
- To...co robimy?-zapytałam mego partnera.
<Archer? Rozkręć akcjęXD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz