- Poradzą sobie. Mam pomysł-uśmiechnęłam się tajemniczo, spoglądając głęboko w oczy memu partnerowi, a równocześnie obserwując odbywający się dookoła koncert przyrody. Motyle odleciały ponad wodospadem, a słońce oświetliło swymi promieniami całą dolinę, wypełniając ją niezwykłym blaskiem. Skinęłam na mego partnera głową i ruszyliśmy obok siebie przez jasny, liściasty las. Ptaki wydobywały z siebie najpiękniejsze nuty, liście pod naszymi łapami szeleściły cicho, a słońce prześwitywało przez gałęzie, tworząc piękne wzory z plamek. Teraz teren się obniżył i wkrótce truchtaliśmy starym wąwozem, a nad nami zamykały się korony drzew. To wszystko było takie...nierealne. Czas zwolnił biegu, dwa serca biły. Aż nagle ich rytm stanął i aż im zaparło dech. Przed nami otworzyła się panorama Gór Zapomnienia. Ośnieżone szczyty, zanurzone we mgle, pnące się wysoko w górę, wrzosowe stoki, iglaste lasy, strome półki skalne, poblakłe, skaliste przejścia...Cały krajobraz skłaniał przynajmniej do zadumy i wzbudzał respekt. Kochałam góry. Czułam się w nich jak w domu, spacerowałam po nich pewnie, chodź ostrożnie, bo potrafią robić psikusy. Archer uśmiechnął się także, a oczy mu błyszczały. Ruszyliśmy w stronę zachodniego stoku. Po chwili weszliśmy w gęsty, sosnowy bór. Wśród ciszy dało się tylko czasem słyszeć krzyk jastrzębia i miękki szelest podłoża pod naszymi łapami. Wkrótce znaleźliśmy się w poło wie drogi i las skończył się jak nożem uciął; przed nami widzieliśmy jedynie falujące łany roślin, pośród których wspinaliśmy się z mozołem. Popadłam w monotonię kroków, łapa za łapą, ciągnęłam się, ale szczyt wciąż majaczył mi wyraźnie przed oczami. Robiło się coraz bardziej skalisto, coraz mniej roślin...Oczy zamykały mi się mimo woli, słyszałam coraz mniej...
- Hej!!!-wrzasnął mi ktoś do ucha. Rozejrzałam się nerwowo. Przy mnie stał Archer, uspokoiłam się i dałam mu znać, że nic mi nie jest. On jednak patrzył z lekkim zaniepokojeniem w górę. Zapadał zmrok, lecz przez zmęczenie zlekceważyłam ten fakt i ruszyłam dalej, ziewając. I wtedy zza rogu wyskoczył Wrather z szeroko otworzonymi, okropnymi, żółtymi oczkami. Strach zapukał do drzwi orzeźwił mnie całkowicie, wszystkie mięśnie napięły się, czujność wróciła. Mutant zbliżył się szybko, ale między nim a mną znalazła się bariera w postaci mego partnera. Postanowiłam mu pomóc i uskoczyłam przed niego zwinnie, waląc mutanta przy okazji w pysk. I nagle Wrather się poślizgnął na swoich patykowatych nóżkach, rozkraczył, i uderzył mnie w kark swoim cielskiem. Zdążyłam się jeszcze chwycić półki skalnej, byłam o krok od śmierci, a teraz trzymałam się uporczywie. Wiedziałam jednak, że mój koniec jest bliski.
<Archer? Mówisz i masz>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz