Miałem już serdecznie dość jej chorobliwego uporu. Stałem naprzeciwko wadery, mrożąc ją wzrokiem.
Czego niby od niej oczekujesz? Rozwal sytuację-powiedział głos.
To nie jest sytuacja-odparowałem mu w głowie z nutką cynizmu. Zamknąłem oczy i na chwilę utonąłem we wrażeniach. Delikatne, powolne przesuwanie się mas śniegu po zboczu. Ciche szuranie łap, bardzo blisko. Kwik jakiegoś zwierzęcia. Odgłos łamanego drewna. Krzyki. Z End City. Bingo! Ponownie spojrzałem na świat, i zobaczyłem zaniepokojoną wilczycę, nie do końca zdecydowaną. Niespodziewanie wystrzeliłem do przodu jak z procy. Delacroix już zrobiła unik, ale byłem szybszy. Prześlizgnąłem się między nią, a skalną ścianą, i zwolniłem do truchtu.
- Co ty robisz?!-krzyknęła zaskoczona. Warknąłem, i odwróciłem do niej pysk z jadowitym uśmiechem. Po tym wróciłem do marszu w kierunku zniszczonego miasta.- Powiesz mi łaskawie, co chcesz zrobić? Tak się nie da pracować!-dobiegła do mnie, i popchnęła lekko. Odwdzięczyłem się kopniakiem.
- Sprawdzić to, nielogiczne?-wycedziłem przez zęby. Dalsza droga przeszła nam w napiętym milczeniu. Wkrótce na horyzoncie pokazały się ponure, czarne wieżowce, z białymi czapami, ziejącymi ciemnością wybitymi oknami i wszechobecną grozą. Pod śniegiem zaczęły chrzęścić jakieś druty kolczaste i metalowe puszki. Zbliżaliśmy się do jednej z wielu ulic. Dźwięk nasilał się, i brzmiał teraz jak chichot połączony z rozpaczliwym wyciem. Kątem oka zerknąłem na wilczycę, po czym centymetr po centymetrze oddaliłem się w cień budynku. Ona poszła dalej, a ja skręciłem na prawo. Urywany, chrapliwy odgłos był tuż-tuż. Wychyliłem głowę zza rogu. W pułapce obwiedzionej jakimiś sznurami wisiało dziwne stworzenie, jak nagi szczur, i piszczało przeraźliwie.
Serio?!-spodziewałem się po tej ruderze czegoś lepszego. Kopnąłem ze złością najbliższą butelkę, i wróciłem tą samą trasą na miejsce, skąd odłączyłem się od wadery. Nie było jej tu, ale na śniegu wyraźnie znaczyły się wilcze ślady. Wpatrując się w nie, szedłem za zapachem. Nagle gdzieś niedaleko rozległ się przerażony krzyk, a tuż po nim odgłosy szamotaniny. Bezszelestnie w biegu podkradłem się pod osłoną mroku do punktu, z którego mogłem obserwować wydarzenie.
Na ziemi, z drobną raną na barku, leżała Delacroix, wpatrując się w otaczający ją krąg różnych zwierząt: lisa, siedmioro psów i jednego wilka. Prześladowcy uśmiechali się, wyraźnie czymś usatysfakcjonowani.
- Nieładnie wchodzić na czyjąś posesję-odezwał się młodszy basior.
- O tak, Geral. Nie ma co, szczęście nam sprzyja-wyszczerzył do niego zęby lis.
- Koniec pogaduszek-uciął barczysty, czarny dog-Na ile nam to starczy?-w tym momencie wilczyca postanowiła wykorzystać ich nieuwagę, i podniosła się, uderzając brązowego mieszańca spaniela prosto w pysk. Reszta psów zareagowała błyskawicznie, powalając ją i zadając kilka bolesnych ciosów. Wadera jęknęła.
- Sądzę, że na dwa dni z pewnością-rzekł zjadliwie starszy owczarek, kładąc po sobie uszy.
- Więc zapraszamy na obiad-w szarości dnia dostrzegłem przerażony wyraz pyska Delacroix i obłęd w oczach młodego wilka. Westchnąłem, i zawróciłem, pozostawiając to zadanie im. Jednak nie mogłem się poruszyć, jakby niewidzialna siła trzymała mnie w miejscu. Przełknąłem ślinę, i obejrzałem się do tyłu w momencie, w którym ciemny pies chwycił kłami łopatkę wadery, rozrywając ją. Krzyk wilczycy zmieszał się z wypływającą z rany krwią. Źrenice momentalnie mi się zwężyły. Czułem napięcie swoich mięśni, adrenalinę budzącą śmierć do życia. Obnażyłem kły, warcząc głucho.
Pij. Ugaś, proszę, pragnienie. Zabij.-przełącznik w mojej głowie pstryknął, wyłączając zdolność zbędnego myślenia. Wrogowie dostrzegli mnie dopiero w momencie, kiedy skoczyłem do przodu. Wiedziałem tylko jedno: Zabić. Runąłem całym ciężarem na jednego z mieszańców, zabijając go samą siła uderzenia. Cichy jęk uleciał z jego piersi wraz z duszą. Odwróciłem się do innych z obłędem w oczach. Niektórzy wzdrygnęli się, ale potem ruszyli do ataku. Wściekłość potęgowała moją siłę. Rzuciłem się im naprzeciw, wbijając kły głęboko w gardło owczarka. Zacząłem szarpać ciałem na wszystkie strony, podczas gdy krew tryskała z jego żył. Prawie nie zwracałem uwagi na rany zadawane przez jego towarzyszy. Rozkosz upojenia dawała mi więcej mocy ponad wszystko. Spróbowali rzucić się na mnie wszyscy razem, ale z prędkością jaszczurki wymknąłem się, i dopadłem młodego basiora. Przeciwnik zaczął zaciekle bronić się pazurami. W jego źrenicach błąkał się autentyczny strach. Z satysfakcją rozprułem kłami jego bok. W środku pulsowało serce, które przebiłem pazurem. Ten natychmiast wyzionął ducha. Wtedy ktoś złapał mnie za łydkę, powalając na ziemię. Z rany na moim grzbiecie obficie ciekła krew. Z mojego gardła wydobył się cichy pomruk, który zamieniłem na zdecydowany cios w szczękę spaniela. Następnie zgarnąłem go do siebie, i zakończyłem nędzny żywot. Bez litości dorwałem kolejną dwójkę, prując zębami i pazurami ich ciała na krwawe strzępy, jak zabawki. W dzieciństwie miałem taką jedną. Stare szczurki, których zawartość mogłem wciąż analizować na nowo. Ale to było zdecydowanie lepsze. Fizyczny ból przestał się liczyć. Naokoło mnie pozostało tylko dwoje wrogów: lis i czarny dog. Uśmiechnąłem się, ocierając krew z pyska. Pies ruszył pierwszy do ataku. Uderzył we mnie z siłą, jakiej się nie spodziewałem. Przez chwilę leżałem na śniegu, ale już po paru sekundach odepchnąłem go od siebie. Na jego łapie zrobiłem krwawy ślad. Przeciwnik chybił do celu o kilka milimetrów, chwytając mnie za ucho. Napiąłem mięśnie, wydając cichy jęk. Wywinąłem się, i nim zdążył oszołomiony się obronić, zacisnąłem szczęki na jego krtani.
- A...-wykrztusił pies. Zaczął drgać w powolnej agonii, a moje kły wbijały się mocniej. Krew napłynęła mi do ust, łechcząc podniebienie. Przymknąłem oczy, chłonąc jej aromat. Wtem kość gruchnęła, i głowa odpadła od tułowia, tocząc się przez moment po podłożu. Zamarzł na nim wyraz śmierci.
- Prze...ssss...Aa!-krzyknęła wadera. Serce zabiło mi mocniej, kiedy odwróciłem się. Ten chytry lisek zaczął ją ciągać i atakować. Była na tyle osłabiona, że nie mogła się obronić. Instynkt popchnął mnie do przodu. Resztką sił przygniotłem go, i z pasją oderwałem pazurami jedną z kończyn. Lecz wróg zwinnie na trzech łapach skoczył mi na grzbiet, i zaczął gryźć tylną nogę. Zamglone oczy Delacroix patrzyły na mnie jakby nieobecne. Wzdychając, skończyłem tę parodię. Zamrugałem gwałtownie, strzepując krew z pyska. Wszystko pokryte było krwią. Czerwony puch zaczął grzebać martwe ciała. Świeży śnieg zakrywał krew na moim futrze. W krwawym zachodzie słońca wirowały niewielkie tornada śnieżynek. Dopiero teraz ból zaczął mi dokuczać i cholernie palić. Dysząc, doczołgałem się do Delacroix, i położyłem głowę na jej boku. Zlizałem językiem trochę ciepłej krwi.
<Delacroix? Mój boże, co to za moda na deady?XD>